Pohoda 2018: Gra w klasy

Balansujący na granicy politycznego happeningu i artystycznego protestu występ Pussy Riot Theatre był jednym z najmocniejszych momentów tegorocznej edycji słowackiego festiwalu Pohoda; wizyta kulturowych rewolucjonistów z Rosji trafiła na podatny grunt - bezczelne zabójstwo słowackiego dziennikarza Jána Kuciaka i jego narzeczonej Martiny Kušnírovej uczyniło ze Słowacji odpowiednią arenę do prezentacji radykalnego świadectwa walki z polityczną represją.
Fot. Shutterstock

Mimo że 22. Pohoda była pod względem produkcyjnym największą z dotychczasowych edycji festiwalu, organizatorzy konsekwentnie utrzymują limit 30 tysięcy uczestników, nie pozwalając rozrosnąć się imprezie do wielkomiejskich rozmiarów. Namiastkę tego, czym Pohoda mogłaby się stać, gdyby komfort uczestników zszedł na dalszy plan, mieliśmy w tym roku na bramkach: nietypowo długą, 1,5-godzinną kolejkę w prażącym słońcu musimy jednak traktować wyłącznie w kategoriach organizatorskiego falstartu – po wkroczeniu na teren festiwalu wszystko wróciło do normy, pozostał tylko tradycyjnie wczesnolipcowy skwar.

Długi pas lotniska w Trenczynie jest osią festiwalowych wydarzeń. To wzdłuż niego usytuowane są kolejne sceny, pola namiotowe, stanowiska z jedzeniem i liczne atrakcje z cieszącym się niesłabnącą popularnością Silent Disco na czele. W tym roku, przemieszczając się od namiotu w kierunku centrum festiwalowych wydarzeń, mogliśmy cieszyć się jak dzieci… grą w klasy. Narysowane na asfalcie kwadraty pozwalały nam na przeskoczenie sporej odległości na jednej nodze – najdłuższa gra w klasy w naszym życiu miała bowiem aż 2017 elementów. Po dotarciu do celu mogliśmy triumfalnie, jak na mecie, stanąć na największym prostokącie, ozdobionym prostym i życzliwym przesłaniem: „You are here. Good feelings 2018”. Dziecięce podskoki okazały się jednak nie tylko głupiutką rozrywką, mimowolnie potraktowaliśmy je jako metaforę całego festiwalowego doświadczenia.

Kiedy na jedną z festiwalowych scen wkroczyła Marija Aljochina, by wspólnie z projektem Pussy Riot Theater zaprezentować muzyczny performance oparty na swej wspomnieniowej książce „Riot Days”, na początku, jak większość odbiorców, potraktowaliśmy ten występ jako opowieść o współczesnej Rosji. „Riot Days” to bowiem nic innego jako parateatralne przedstawienie historii feministycznej grupy Pussy Riot – Aljochinie i jej artystycznemu partnerowi Kiryłowi Kanstansinauowi towarzyszy na scenie transowo-punkowy duet Awott, widzowie oglądają zaś na ekranie archiwalne nagrania rejestrujące najważniejsze momenty działalności grupy, włącznie z pokazowym procesem, w wyniku którego Aljochina została skazana na dwa lata łagru. Jasne jest, że ważniejszy od artystycznego przekazu jest tu polityczny charakter występu. A jednak – niezwykła sceniczna energia Rosjan, której kumulacją była konwulsyjna wściekłość tanecznych układów sprawiła, że występ ten pozostał jednym z najbardziej pamiętnych momentów tegorocznej Pohody.

fot. Martin Schopinski

O tym, że Pussy Riot mogą opowiadać także o współczesnej Słowacji, dowiódł występ słowackiej grupy The Wilderness. Punkowe trio pod dowództwem charyzmatycznego wokalisty Denisa Bango krótkie, garażowe kawałki przeplatało zaangażowanymi społecznie „konferansjerkami” lidera grupy – dostało się zarówno faszystom, jak i konserwatywnym politykom. Kiedy do zespołu dołączyła na dwa kawałki Sasza Klokowa z Pussy Riot, muzyka The Wilderness zrobiła się jeszcze bardziej dzika, zachęcony gimnastycznymi ekscesami Rosjanki Bango poczuł zaś w sobie wewnętrznego Kurta Cobaina i zakończył występ grupy efektownym skokiem na perkusję, wieńcząc dzieło estradowej destrukcji. Bango był również w tym roku kuratorem najmniejszej festiwalowej sceny, prezentującej młode słowackie zespoły wewnątrz ustawionego na terenie Pohody garażu. To właśnie na tych półamatorskich koncertach widziałem najbardziej żywiołowo reagującą publiczność – włącznie z szalonym pogo i crowd surfingiem (tuż pod dachem garażu!). 

Mimo że organizatorzy przyznają, że od lat starali się o ściągnięcie na Pohodę Pussy Riot, nigdy wcześniej bezkompromisowy politycznie przekaz gości z Rosji nie zabrzmiałby równie aktualnie i na miejscu, co w tym roku. Mimo iż od zabójstwa słowackiego dziennikarza Jána Kuciaka minęło już kilka miesięcy, Słowacja wciąż pozostaje w szoku po bezprecedensowej egzekucji. Kuciak i jego narzeczona byli stałymi bywalcami Pohody, szef festiwalu Michal Kaščák od razu po tragedii zorganizował szereg koncertów, których celem było nie tylko upamiętnienie ofiar zbrodni, lecz również próba oswojenia narodowej traumy. Niezwykłym zwieńczeniem tych wysiłków była światowa premiera zadedykowanego Kuciakowi i Kušnírovej utworu autorstwa słowackiego kompozytora Miro Totha, który zaprezentował festiwalowej publiczności Kronos Quartet. Dowodzony przez Davida Harringotona zespół przyciągnął na okupowaną dzień wcześniej przez Pussy Riot scenę równie liczną widownię, która entuzjastycznie przyjęła nie tylko premierową kompozycję, lecz także klasyki pokroju „House of the Rising Sun” czy „Baba O’Riley” Pete’a Townsenda. Pewnie nie tylko my byliśmy wśród tych, którzy wybrali się na obydwa, tak dalekie od siebie stylistycznie koncerty.



Najlepszy set podczas tegorocznej Pohody zagrał jednak zespół z Polski. Mitch & Mitch wielokrotnie udowadniali, że są kapelą międzynarodowego formatu, w podbiciu zagranicznej widowni z pewnością pomaga zaś Maciowi Morettiemu i spółce instrumentalny repertuar. Ustawieni w porze obiadowej, w pełnym słońcu, „Micze” zdołali jednak porwać publiczność zarówno inteligentnym pastiszem bigbandowych dokonań lat 70., jak również rozbrajająco zabawną konferansjerką. Macio Moretti z rozbrajającą swobodą wcielał się nie tylko w uwodzącego publiczność kabareciarza (leitmotivem koncertu były przytyki pod adresem części widowni, nazywanej przez Morettiego „Niemcami”), lecz także lidera sprawnie dowodzącego wieloosobowym zespołem. Kiedy w trakcie koncertu ekipa techniczna zaczęła przygotowywać scenę na nadchodzącą burzę, Moretti z perwersyjną przyjemnością oznajmił: „Zbiera się na deszcz, zaraz okaże się, kto jest prawdziwym fanem”. Wszyscy bawili się do końca, „Micze” wstrzymali bowiem burzę o kilka godzin.


fot. Tomáš Tkáčik

Polskim akcentem na tegorocznej Pohodzie był także występ duetu Coals – niestety, organizatorzy zaplanowali ich występ o tej samej godzinie, co koncert Mitch & Mitch, słowacką publikę porwał za to do tańca L.U.C, który przyjechał do Trenczyna ze swym big-bandowym ekoprojektem Rebel Babel, wspieranym na scenie przez lokalną orkiestrę Textilanka. Rozruszać jakąkolwiek festiwalową publiczność o godzinie 13 nie należy do najłatwiejszych zadań, pozytywne wibracje Rebel Babel okraszone domieszką lokalnej kultury ludowej sprawiły, że skacowani festiwalowicze zaczęli pląsać pod sceną, Rebel Babel zapracował zaś na dodatkowy festiwalowy występ, kiedy organizatorzy zdecydowali się poprosić ich o zastępstwo za zmuszonych do odwołania przyjazdu do Trenczyna afropunkowych Tshegue.




O tym, że na muzycznych festiwalach świetnie sprawdzają się dobrze wszystkim znane i kołyszące rytmy, przekonał wszystkich Ziggy Marley, który w pierwszy dzień Pohody wcielił się w swego bardziej znanego ojca i zaprezentował bujające reggae z przesłaniem miłości i pokoju. Nie zabrakło też coveru Boba Marleya oraz Beatlesowskiego hymnu „All You Need is Love”, w trakcie przeskakiwania z nogi na nogę można było zaś nawiązywać nowe znajomości, między innymi ze słowacką parą z 1,5-rocznym dzieckiem, dla którego była to już… druga Pohoda. Festiwalowy maluch po raz pierwszy miał jednak okazję usłyszeć Holendrów z Bazookas, którzy dwa lata po zrobieniu furory na Pohodzie powrócili na lotnisko w Trenczynie służącym im za scenę żółtym busem. Skoczne „na na na” tak rozochociło festiwalowiczów, że w trakcie występu Bazookas jeden z nich dołączył do grupy na dachu autobusu, by po chwili wspólnych pląsów oświadczyć się z powodzeniem swojej dziewczynie. Puzon i trąbka omal nie zaintonowały marszu Mendelssohna.


                                                                                                              fot. Ondrej Koščík

Największymi koncertami tegorocznej edycji festiwalu były jednak występy The Chemical Brothers i St. Vincent. Brytyjski duet przy użyciu efektownych wizualizacji zamienił na 1,5 godziny lotnisko w Trenczynie w pulsującą dyskotekę z finałowym „Galvanize”, z kolei Anne Clark z powodzeniem odegrała przed festiwalową publicznością wyzywającą heroinę w seksownym stroju, w wyrafinowany sposób łączącą melodyjny pop z alternatywnym gitarowym graniem, którego kulminacją był najnowszy singiel artystki „Fast Slow Disco”.



Warto odnotować, że obydwa występy, porywające pod względem produkcyjnym, były również genialnie nagłośnione – ci, którzy przyjechali do Trenczyna nie tylko dla wystrzałowej zabawy, mieli również możliwość realnego posłuchania muzyki.




Niezwykle cichym bohaterem Pohody był jednak Sixto Rodriguez. Wyciągnięty z artystycznego niebytu dzięki oscarowemu „Sugar Manowi”, zaskoczył publiczność skromną ledwosłyszalnością, nieśmiało pozostając w cieniu towarzyszących mu muzyków. Rockowy zespół przypominał brzmieniowo Crazy Horse Neila Younga, głos Rodrigueza zagłuszany był jednak przez dobiegające z sąsiednich scen hałasy – nie bardzo wiadomo, na ile była to wina dźwiękowców, na ile intymne piosenki autora „I Wonder” zwyczajnie nie sprawdziły się w konwencji festiwalowej superprodukcji – Rodriguez rzadko podnosił się z krzesełka, schowany w cieniu kapelusza lepiej czułby się pewnie w zamkniętej przestrzeni niewielkiego namiotu.



Sam artysta był jednak urzeczony atmosferą słowackiej imprezy. Kiedy już po zakończeniu festiwalu kierowca wiózł go na lotnisko w Wiedniu, Rodriguez nagle zawrócił go z powrotem na teren imprezy, gdzie osobiście pożegnał się z ekipą Pohody, dając organizatorom ekskluzywny mini-koncert. Takiego Rodrigueza chcielibyśmy usłyszeć i my.






Najczęściej fotografowanym obiektem podczas festiwalu była biała brama, gipsowy Stonehenge z monochromatycznymi podobiznami mężczyzny z jednej i kobiety z drugiej strony oraz inskrypcją „Spojili nas”. Nie, tym razem nie chodziło o wspólną zabawę w stanie alkoholowego upojenia. Instalacja autorstwa Martina Dzurka i Jana Vajsabela powstała w hołdzie dla Jana i Martiny – to ich twarze ozdabiały pionowe słupy symbolicznej bramy, nad którą widniało hasło, które można przetłumaczyć jako „Zjednoczyli nas”. My, przybysze z Polski, również czujemy się częścią tej społeczności.


                                                                                                      fot. Martina Mlčúchová


Tomasz Bielenia, Dariusz Michalczyk

Źródło: Interia.pl

Wybrane dla Ciebie

Zobacz także

Pohoda 2018: Chemical Brothers, St. Vincent i Rodriguez gwiazdami festiwalu

Gorący temat

"Jestem odrzucony" - wyznanie uczestnika "Sanatorium miłości" poruszyło widzów!
"Sanatorium miłości" to program, który budzi wiele emocji - zarówno wśród uczestników, jak i widzów. W sieci nie milkną echa ostatniego odcinka, w którym sporo się działo! Pod fragmentem, na którym widać Stefana w trakcie dancingu, pojawiło się mnóstwo komentarzy internautów, którzy wspierają mężczyznę.

Reklama

Najnowsze wpisy

Nie przegap

Reklama